Gdzie się podziały tamte prywatki….
Felieton ten napisałem równo rok temu ale nie stracił on na aktualności do dziś.
Kilka dni temu na Rynku we Wrocławiu ponad siedmiotysięczna grupa gitarzystów pobiła kolejny rekord zapisywany w Księdze Guinessa. Tym razem chodziło o jednoczesne odegranie standardu spopularyzowanego przez Jimiego Hendrixa – „Hey Joe”.
Z tej okazji dziennikarze z TVP 2 odbyli mało istotną rozmowę z bratem zmarłego gitarzysty, który przyjechał do Polski aby wziąć udział w tym historycznym przedsięwzięciu. Przyznał on w tej rozmowie, że naukę gry na gitarze rozpoczął w wieku lat pięćdziesięciu – w przeciwieństwie do brata, Jimiego, który grał na gitarze od zawsze. Od zawsze też podążały za Jimim groupies – gipsareczki, które uwieczniały „moc” Jimiego w wielu okolicznościach i te odlewy zdobią obecnie gabloty szanujących się muzeów w wielu miastach Świata.
Przyszło mi na myśl, że każdy wiek jest dobry do rozpoczęcia nauki czegokolwiek, tylko zasadniczy problem stanowi wytrwanie w swoim zamiarze osiągnięcia wytyczonego celu.
Mnie też nie ominęła taka fantazja i w wieku lat 50 rozpocząłem studia na Wydziale Prawa. Może nie uwierzycie ale wytrwałem jako student cały rok i nawet zdobyłem wszystkie zaliczenia i zdałem prawie wszystkie egzaminy (jak wiadomo „prawie” czyni wielką różnicę).
Ale nie to „prawie” przerwało mój dalszy tok nauczania. Winna wszystkiemu była cukrzyca, która przymykała mi oczy wbrew mojej woli i nie pozwalała przez to wysłuchać w skupieniu ośmiu godzin wykładów, nawet przy spożyciu wielu kaw.
Jednak cały ten trud wynagradzała mi sytuacja, gdy mogłem mojej dorosłej już córce przedstawić kilka, niespotykanej często urody, panien, jako moje „koleżanki z roku”.
To była frajda warta poniesionego owego trudu.
I nie jest najważniejsze, że w ogóle nauka prawa na Uczelni okazała się dla mnie zbędna. Prawdziwą szkołę odebrałem dopiero w trakcie blisko 100 postępowań sądowych, w których uczestniczyłem jako strona w różnym charakterze, gdy wielokrotnie zwątpiłem w nabytą wcześniej umiejętność czytania. Wydawało mi się, że dysponujemy (Sąd i ja) bardzo różnymi wydaniami Kodeksu cywilnego, Kodeksu postępowania cywilnego i innych Ustaw, które tylko pomyłkowo obłożono w te same okładki – ale o tym szczegółowo czytajcie w kolejnych „zagadnieniach”.
Wracając jednak do Jimiego Hendrixa, przeleciał mi przed oczami film życia (częściowo porwany z powodu wina o nazwie „Wino” pisanej patykiem umazanym w tuszu) z czasów świętowania kolejnych „osiemnastek”, organizowanych wszędzie tam, gdzie akurat rodzice musieli służbowo wyjechać.
Przy wygaszonych światłach, z przywiezionych głównie z Budapesztu płyt, leciały takie „pościelówy” jak właśnie „Hey Joe” Jimiego Hendrixa, „Sweet Child in Time” i July Morning” – Uriah Heep, „Immigrant Song” Zeppelinów czy nieśmiertelne: „Dziewczyna o perłowych włosach”, „10.000 kroków” oraz parę innych kawałków o trudnych do wymówienia i zapamiętania tytułach – węgierskich zespołów Omega i Lokomotiv GT.
Jedną z nich, „Dziewczynę…” z powodzeniem wykonuje obecnie Zakopower.
Z tych czasów pamiętam też niezłą awanturę, jaką uczyniła jedna koleżanka drugiej o to, że ta tańczyła z Krzyśkiem, wyszli a potem ona miała odwrócony pasek od spódnicy a samą spódnicę szwami na zewnątrz – biała bluzka też była pomięta…..